czwartek, 25 kwietnia 2019

"Sprawa Tuchaczewskiego" Paweł Wieczorkiewicz


   Sowietologia to doprawdy fascynująca nauka. Traktuje o ustroju tak absurdalnym, że poznawanie go nigdy nie może się znudzić. Systemie, który zdobywał kosmos, nie potrafiąc zaopatrzyć swoich obywateli w buty. Który tworzył problemy i trudności nieznane w innych ustrojach, po czym z dumą bohatersko je pokonywał. Który na społeczne szczyty awansował świniopasów, a profesorów wtrącał w kazamaty. O systemie, który po kilku latach rządów na Saharze doprowadziłby do niedoborów piasku… 




   A jednak jednego w sowietach nigdy nie brakowało. Procesów, tropienia spisków przeciw tej krainie szczęśliwości, intryg, kombinowania, kopania dołków (każdy pod każdym – solidarnie!) i wreszcie – egzekucji. Tu też wszyscy byli równi w dobrobycie, ołowiu w potylicę nie brakło dla nikogo, kto by nań „zasłużył”. I o tym „zasługiwaniu” pisze Wieczorkiewicz. I o tym zasługiwaniu będzie mowa tutaj.

   Proponuję eksperyment: zajrzeć na Wikipedię, wynaleźć tam jakichkolwiek sowieckich działaczy politycznych zarania ZSRR i rzucić okiem na ich biografie. Wystarczy po pierwszym zdaniu. Jakichkolwiek ludzi z tej grupy byśmy nie wybrali, w większości pierwsze zdanie ich biografii będzie się kończyć w stylu: „zmarł w Moskwie w 1937”, „zm. 1938”, „miejsce śmierci: Moskwa, 193…” itd. Czasami pojawią się bliższe określenia jak Kommunarka, Butowo, Łubianka… Wszystko to nadal Moskwa, wszystko lata 30., zazwyczaj ich druga połowa. Wygląda to tak, jakby jedenasta plaga egipska nawiedziła Kraj Rad i zabrała pierworodnych synów państwa bolszewickiego, ten kwiat ustroju zaprowadzającego na bagnetach szczęście ludzkości.

   Oczywiście nie chodziło o żadną plagę tylko „wielką czystkę”, a sprawcą jej był nie kto inny, jak powszechnie znany (i gdzieniegdzie nadal szanowany) Józef Stalin. To wie każdy.

   Nie każdy jednak wie, jak ta „czystka” w rzeczywistości przebiegała. (Swoją drogą czy tylko mnie ten eufemizm kojarzy się pozytywnie? Np. ze sprzątaniem, przedświątecznymi porządkami…? Mieli sowieci język giętki) Czy Stalin był tak potężny, że niczym Neron czy inny rzymski cesarz decydował o śmierci towarzyszy jednym gestem kciuka? Sądząc po zakresie czystki nawet w taki prosty sposób jej realizacji nabawiłby się co najmniej jakiegoś zwyrodnienia dłoni: 20 milionów ludzi odesłanych w taki czy inny sposób na tamten świat! A jednak tu Stalina nie doceniliśmy! Do czego jak do czego, ale do „czystki” nasz Chorąży wolności narodów, Krzewiciel ludzkiej dobroci i szlachetności się przykładał i sił nie żałował. A i sprytu mu nie brakowało…

   Słusznie podszedł do tematu prof. Wieczorkiewicz, wybierając dla ilustracji tych czasów, mechanizmów i modus operandi Stalina właśnie sprawę Tuchaczewskiego. Dlaczego akurat jego? W czym był szczególny? Przecież w tamtym czasie samych marszałków Związku Radzieckiego było pięciu, nie wspominając o wszystkich niższych szarżach, „zaledwie” generalskich. Czemu sprawa Tuchaczewskiego była szczególna?

   Odpowiedź znajdziemy w pierwszym rozdziale książki, w którym autor dokładnie przedstawia sylwetkę marszałka. A był to wojak na tamte czasy i miejsce nietuzinkowy. Wykształcony, „o rzadkich w sowieckiej elicie nienagannych manierach”, oczytany, inteligentny, na tle innych sowieckich marszałków swojego czasu był ewenementem. Weźmy np. dla porównaniu marszałka Budionnego, człowieka „o bardzo niskim poziomie umysłowym”, który „nigdy dużo nie umiał i niczego się nie nauczył”. Albo jego kolegów z Konarmii: „Wojna motorów, mechanizacja i chemia to wymysły wojskowych speców. Na razie ważniejszy jest konik.” I tak bredziła ta czerwona generalicja w latach 30., kiedy nad ich głowami latały samoloty, a państwa centralne 15 lat wcześniej przegrały wojnę z brytyjskimi czołgami, same zadając Entencie dotkliwe straty na morzach z pomocą okrętów podwodnych. Wyjątek? Skąd; podobnie przełożony Tuchaczewskiego, kolejny z marszałków – Woroszyłow – „głąb”, „nader tępy, ale ma tę zaletę, że nie udaje mędrca i łatwo zgadza się na wszystko”.

   Sołżenicyn pisał kiedyś, że najbardziej inteligentni w tym systemie do perfekcji opanowali sztukę nieużywania inteligencji, to gwarantowało awanse i przeżycie.

   Tymczasem Tuchaczewski popełnił ten błąd, że swojej inteligencji nie ukrywał. A i na sztuce wojennej trochę się znał. Najpóźniej równolegle z Guderianem zrozumiał przyszłość zbrojnych starć i przełomowe znaczenie zdobyczy techniki wojskowej. (Z tą różnicą wszakże, że Guderiana z jego Blitzkriegiem Hitler posłał na czołgach na wroga, a Tuchaczewskiego Stalin posłał do piachu.)

   Nie był to jednak jego jedyny błąd. Tuchaczewski ośmielił się w latach 20. co najmniej sugerować (prawdopodobnie zresztą słusznie), że winnym ich klęski, a naszego polskiego Cudu nad Wisłą nie był geniusz Piłsudskiego, ale nieudolność Stalina. Szybko przestał to publicznie powtarzać, ale Stalin takich rzeczy nie zapominał.

   Zanim jednak Wujaszek Joe mógł rozpocząć sprawę Tuchaczewskiego – potrzebował go i pieścił awansami, starannie pielęgnując jednocześnie animozje w kierownictwie armii. W połowie lat 30. marszałek „wydawał się ulubieńcem losu. Miał sławę, honory, wysokie stanowisko.” Miał też posłuch w armii, aczkolwiek według niektórych stał się człowiekiem bez honoru, dążącym do celu po trupach.

   I tu dochodzimy do sedna problemu: ze swoim talentem i nieostrożnością – stał się „ze skupioną wokół niego grupą oficerów ostatnią zaporą na drodze Stalina do władzy absolutnej”. Należy przy tym zaznaczyć, że o ile sekretarz generalny był paranoikiem – to w tym przypadku jego obawy były uzasadnione, co pokazała zresztą historia trzydzieści lat później w osobie i działaniach marszałka Żukowa…

   Przyszedł więc czas na konfrontację. I na rozdział drugi dzieła Wieczorkiewicza. O ile jest to książka historyczna, naukowa, to jednak ten rozdział, a więc przebieg „sprawy Tuchaczewskiego”, powinien też przypaść do gustu fanom beletrystyki i kryminałów, a więc szczegółów podawał nie będę. Wspomnę tylko o „fizycznym oddziaływaniu” na aresztowanych, śledczych o posturze boksera wagi ciężkiej, psychotropach, śladach krwi na protokołach, problemach z doprowadzeniem podsądnych do stanu umożliwiającego pokazanie ich publiczności, o zastraszaniu starannie dobranych „sędziów” i procesie bez prawa do obrońcy, ze z góry określonym wymiarem kary. Sowiecka sprawiedliwość w pełnej krasie. No a potem oczywiście eliminacja rodzin.

   W rozdziale trzecim książki otrzymujemy z kolei analizę skutków opisywanej sprawy – tych wewnętrznych i międzynarodowych – i możemy przyjrzeć się zaskakującej wręcz indolencji w próbach zrozumienia przez Zachód, co właściwie stało się z marszałkiem, po co i dlaczego. W ogóle czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że w tamtych czasach istotę sowietów rozumiały tylko dwie osoby w wolnym świecie – Churchill i Orwell. Reszta Zachodu musiała dopiero przejść przyspieszony kurs rozumienia komunizmu po tym, jak czerwoni głosiciele pokoju i postępu wycelowali w wolny świat  rakiety z głowicami jądrowymi, gotowi na taką wojnę o pokój, że kamień na kamieniu by nie został.

   Podsumowując Sprawę Tuchaczewskiego muszę wspomnieć o moim szacunku do autora za to, że nie unikał trudnych tematów i pytań, na które ani on, ani nikt inny nie zna stuprocentowo pewnej odpowiedzi. Sztandarowym przykładem jest tu kwestia przyznawania się oskarżonych do winy: czasami śledztwa przedłużały się znacznie, bo enkawudziści nie mogli osiągnąć przyznania się oskarżonych. A przecież byli to śledczy wyjątkowo doświadczeni, przy których każdy z nas rychło przyznałby się do „udziału w antysowieckim trockistowsko-prawicowym bloku i szpiegowskiej działalności przeciwko ZSRS na korzyść faszystowskich Niemiec”. Czy tam Japonii. Albo kosmitów. Zależy, czego zażądał Kreml; śledczym było wszystko jedno, o co oskarżają, byleby oskarżony się przyznał. (I wskazał wspólników. Wskazanych przez śledczych…) Co prawda Wieczorkiewicz nie udziela odpowiedzi na pytanie, po co to przyznawanie się, komu i do czego było potrzebne, ale formułuje pewne hipotezy, niepozbawione zresztą racji.

   Nie ukrywajmy, nie jest to książka dla miłośników literatury lekkiej, łatwiej i przyjemnej, czy też po prostu popularnonaukowej. Autor nie ustrzegł się fragmentów, które można by napisać w sposób trochę bardziej wciągający, aczkolwiek należy pamiętać, że styl Wieczorkiewicza zawsze tak wyglądał: kogo temat interesuje – pochłonie to dzieło z ciekawością. Kogo to nie interesuje – raczej nie wciągnie. Mnie interesuje. 

1 komentarz:

  1. Nie przepadam za literaturą faktu, więc raczej się nie skuszę. Ale ten cytat "tworzył problemy i trudności nieznane w innych ustrojach, po czym z dumą bohatersko je pokonywał" - genialne :D

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się, że zostawiasz po sobie ślad. Na pewno Cię odwiedzę!

Będzie mi bardzo miło jeśli mnie polubisz!

Pozdrawiam,
Zaczytana Wiedźma